Kontakt e-mail: p.rycerz.ch@wp.pl

Rok założenia - ANNO DOMINI 2008



O P O W I A D A N I A

Telefon Basi

Basia ma telefon. Dlaczego by to Basia miała nie mieć telefonu? Cóż w tym dziwnego? ...Teraz wszyscy mają telefony. Ma i tatuś, ma i dziadzio, ma też i wujek Witold. Więc i Basia koniecznie chciała mieć telefon. I otóż go ma, a w urządzeniu telefonu nikt dziewczątku nie pomagał. Naprawdę, że nikt. Na klamce drzwi, które wiodą z dziecinnego pokoju do sypialni, wisi - trąbka. Ależ nie!... Nie trąbka, tylko telefon! Basia ogromnie się obraża, gdy kto powie, że to jest trąbka. Patrzy wtedy poważnie swymi dużymi szarymi oczami, wydyma czerwone usteczka i mówi dobitnie: - Te - le - fon.

Gdy dziewczynka chce mówić przez telefon na przykład z dziadzią, który mieszka pod Warszawą, /a Basia - trzeba dodać - na wsi pod Lublinem/, wystarczy tylko zatrąbić; po chwili dzwoneczek zakołysze się i zadzwoni. Basia przykłada trąbkę do uszka - i słucha.

- Proszę! Kto mówi? Czy to dziadzio?
- Tak, to ja! - odpowiada Basia sama sobie, tylko zmienionym głosem.
- A kiedy to dziadzio do nas przyjedzie?
- Za pięć dni, - brzmi odpowiedź.
- A czy z wujkiem Witoldem?
- Tak.
- O, to dobrze! Dziadziu kochany, niech dziadzio poprosi wujka, aby mi przywiózł lalkę - dużą, o - taką!...

Tu Basia zapomina, że mówi przez telefon, rozkłada szeroko rączki na znak, że właśnie tak dużą pragnęłaby mieć lalkę. Rozmowa przez telefon skończona. Basia jest bardzo zadowolona z otrzymanych wiadomości.

Nie zawsze jednak Basia pyta i zarazem odpowiada. Często toczą się rozmowy telefonicznie z tatusiem lub mamą, najlepiej jednak jest rozmawiać z Janusiem. Gdy chłopczyk jest w odwiedzinach u Basi, wtedy zaraz po podwieczorku rozpoczyna się zabawa w telefon. Co to za uciecha! Słychać wówczas bezustanne prawie dzwonienie, trąbienie, a pytań, odpowiedzi - co niemiara!

Basia zazwyczaj mówi o lalkach. Januś zaś o samochodach. Basia ogromnie lubi swój telefon i wszyscy w domu, wiedząc o tym, mają tę trąbkę w wielkim poszanowaniu. Przez wiele dni wisiał telefon na klamce, aż razu jednego...

Razu jednego - był to dzień październikowy chłodny, pochmurny. Wiatr szumiał wśród drzew, strząsał liście, a one - biedne - padały na błotną drogę, na aleje wysypane żwirem, na klomby, gdzie kwitły ostatnie już astry, na suchą zżółkłą murawę.

Basia, w szafirowym paltociku i szafirowym kapturku, nie czuje wcale chłodu. Bawi się w ogrodzie, nie oddalając się od ganku, gdyż tak mamusia kazała. Córeczka jest bardzo posłuszna, ale cóż to szkodzi pobiec kawałeczek dalej?... O, tam! do tej furtki. Przy końcu ogrodu prawie niedostrzegalnie jest umieszczona mała, zamykana na skobelek, furteczka.

Zaledwie dziewczynka pomyślała o tym, już tam była. I aż zdziwiła się, że tak prędko przebiegła klonową aleję.

Wzdłuż płotu od strony drogi, wiodącej na wieś, szedł mały chłopiec, a zobaczywszy panienkę ze dworu, stanął i przez sztachety zajrzał ciekawie do ogrodu. Basia otworzyła sobie furtkę i przez kilka chwil w milczeniu przypatrywała się chłopcu.

Miał on szeroki słomiany kapelusz, który, odchylony z czoła, spadał mu na uszy. Kurteczkę miał szarą, a spodenki na kolanach miały ciemno-granatowe łaty. Buciki zaś miał nowe, wysokie i świecące.

Dzieci patrzyły na siebie z zaciekawieniem.

- Masz ty zabawki? - zapytała nagle Basia.

Chłopczyk wytrzeszczył piwne oczy i nic nie odrzekł.

Wiatr tymczasem zaszumiał, zakołysał drzewami i cały rój pożółkłych liści rzucił na dzieci.

- Listki lecą, lecą... mówi Basia, jakby do siebie i w powietrzu chwyta rączkami liście.
- To ty zabawek nie masz, - mówi, podrzucając do góry listki, które trzymała w dłoniach. A ja mam dużo, dużo, całą górę - mówi dziewczynka, spieszczając niektóre wyrazy, gdyż z Basi mała jeszcze osoba: skończyła niedawno piąty roczek.
- Ja nie mam zabawek

I, mówiąc to, malec potrząsnął główką tak, że aż kapelusz zsunął mu się na oczy.

Basia roześmiała się serdecznie.

- A jak się nazywasz?

Chłopczyna zdjął kapelusz, zapewne dlatego, aby nie dać powodu do śmiechu, i - patrząc na końce swych nowych butów - rzekł cicho:

- Jasiek.
- Ładne masz buty, Jaśku!

Chłopczyk spojrzał w oczy szafirowej panience i uśmiechnął się z zadowolenia.

- A panienka ma jeszcze ładniejsze - rzekł ośmielony.

Basia mimo woli wysunęła nóżki, najpierw prawą, potem lewą, obute w żółte buciki z lakierowanymi noskami.

- To wujek przywiózł mi z Warszawy, - rzekła w formie objaśnienia, a potem, wracając do poprzedniej myśli, zapytała:
- A konika masz?
- Jakiego?
- Jakiego? No, takiego - konika.
- Żywego?
- Nie! Takiego - nieżywego - małego, co ma ogon, grzywę, głowę...
- Nie mam!
- A trąbkę masz?
- Ho! Ho! żebym to ja trąbkę miał!... mówił malec, ośmielając się coraz bardziej. - To bym trąbił jak gajowy, ażby się hen po lesie rozlegało.

Chłopczyk aż zaczerwienił się ze wzruszenia.

Basia zamyśliła się, a po chwili znów rzuciła pytanie:

- A co ty tu robisz?
- Matula kazali zanieść grzyby do stryjny, niedaleko stąd, o - tam, za krzyżem, koło kuźni. Widzi panienka? - zapytał, wskazując ręką w kierunku krzyża, który na pagórku przy drodze stał dość daleko od dworu.

Duże szare oczy Basi patrzą w dal, a na białym gładkim czółku osiada zaduma.

- Jaśku, poczekaj! - mówi Basia, a oczka jej świecą i usteczka się uśmiechają. - Dobrze? Ja zaraz przyjdę. Jaśku, nie odchodź! - woła już z daleka.

Chłopczyk nie śmie ani na krok ruszyć się ze swego miejsca przy furtce. Panienka ze dworu kazała - będzie czekał.

Basia cichutko wbiegła do mieszkania. Nikogo nie spotkała. Tatusia w domu nie ma; mama zajęta w kuchni smażeniem borówek; Piotruś śpi w dziecinnym pokoju, a stara niania, siedząc przy kołysce, drzemie.

Basia prędko zdejmuje telefon z klamki, chowa go pod paltocik, wybiega do ogrodu. Zeschłe liście szeleszczą pod żółtymi bucikami dziewczynki.

- Jaśku, jesteś?

Jasiek stoi przy furtce, jak wmurowany.

Basia podbiega, a podając mu trąbkę, mówi: weź sobie!

Jasiek wyciągnął rękę, lecz zaraz ją cofnął.

Jak to?... Ta panienka pewno żartuje z niego. On - by miał dostać taką śliczną, dużą trąbkę?

A Basia mówi zachęcająco: - Weź, Jaśku, ona trąbi - naprawdę...

O, Jasiek jest najmocniej przekonany, że ona trąbi ślicznie, prześlicznie! Bierze ją więc, przyciska do siebie, jakby się bał, aby mu jej nie odebrano, i - skoczył, jak młody zajączek, i z daleka krzyknął:

- Panienko, dziękuję!

Basia stoi, oparta o furtkę, uśmiecha się i patrzy w dal. Telefonu jej wcale nie żal, wcale, ani odrobinkę... A tak jakoś jej miło... Małe serduszko się cieszy. Dlaczego? Basia nie zdaje sobie z tego sprawy.

Wtem - z oddali przyleciał głośny, radosny dźwięk trąbki.

- Jasiek trąbi - nawet nie wie, jak mi na imię - pomyślała Basia, i duże oczęta spojrzały daleko...

A liście lecą, lecą - purpurowe, złote, rdzawe, trzepoczą się w powietrzu, jak motyle, a potem cicho, cichuteńko kładą się u małych nóżek zamyślonej Basi.



Klapsik

I

Był sobie raz. elf? Nie elf. Krasnoludek? nie krasnoludek, ot, taki mały, malusieńki malec, nazywał się Klapsik. Nie bardzo ładne to imię, lecz cóż na to poradzić? Klapsik nie lubi swego imienia i pociesza się tylko tym, że imię to nie ma nic wspólnego z tym klapsem, który czasem niespodziewanie spada na rączki niegrzecznych dzieci.

Klapsik przebywa najczęściej w dziecinnym pokoju; tam tak gwarno i wesoło: czworo dzieci i cała masa zabawek.

Klapsik zawsze jest czysto ubrany, nie plami nigdy swego czerwonego kostiumu ze złocistym paskiem. Na główce nosi zieloną czapeczkę ze srebrnym dzwoneczkiem tak małym, jak dzwonek konwalii.

Klapsik to bardzo wesoła istotka: biega, skacze, śpiewa i dzwoni, a nikt go nie widzi, nikt go nie słyszy. Czyż naprawdę nikt?! Któregoś dnia ktoś mi mówił, ze dzieci go widzą i słyszą. Nie chciałam mu wierzyć: może żartował, a może mówił prawdę.

II

Klapsik obudził się punktualnie o siódmej. Zerwał się ze swego łóżeczka prędko, bez ociągania, i wzleciał na piec /ulubione jego miejsce/, aby z góry przyglądać się dzieciom. Wandzia, która zwykle budzi się najwcześniej, śpi jeszcze w najlepsze; Romek i Zenek ubierają się przy pomocy mamusi, a najstarsza dziewięcioletnia Cenia wolniutko sznuruje swoje trzewiczki.

- Mamusiu, proszę spojrzeć: Wandzia śpi i uśmiecha się przez sen - mówi Romek.

- C.cicho. nie mów tak głośno, szepcze Cenia, - obudzisz dziecko. ty tak zawsze głośno mówisz.

- Jak to głośno!? - zaperzył się Romek - ja teraz zupełnie cicho powiedziałem.

- A właśnie, że głośno. Nie kłóć się!

- Ja się wcale nie kłócę.

- Tak? tylko nie wiadomo, kto z kim się kłóci, - mruknęła Cenia.

- Cicho, dzieci! - przerywa mama, bo naprawdę Wandzię obudzicie.

Cenia tymczasem słyszy cichutkie dzwonienie, podnosi oczy i widzi Klopsika. Maleńka ta istotka kręci główką ze zdziwienia i mówi półgłosem:

- Co? Cenia się kłóci? Cenia? Taka grzeczna dziewczynka kłóci się z braciszkiem? Niesłychane rzeczy!

Choć Klapsik mówi bardzo cicho, jednak Cenia doskonale go słyszy i mimo woli rumieni się ze wstydu. Ona już więcej nie będzie się kłócić!

III

Frania do miednicy leje wodę ze dzbanka.

- Ja nie lubię zimnej wody! Nie znoszę! Nie, nie chcę!

Zenek zaciska piąstki, tupie nóżkami, Frania wcale umyć go nie może.

Wtem - Klapsik skoczył na brzeg miednicy - i myje się z taką ochotą, aż miło popatrzeć.

Zenek jest pełen podziwu.

A to zuch! Patrzcie , państwo, nie boi się zimnej wody! Chłopczyk tak zapatrzył się na Klopsika, że jakoś zapomniał o swych kaprysach, i raźno zabrał się do mycia, a Klapsik tymczasem skoczył na piec.

- Franiu, jeszcze prawe uszko nie umyte! - mówi

Zenek i zamydloną rączką pokazuje na lewe.

- Dobrze, jeszcze i to uszko.

- Dziś to wcale woda nie była zimna, - mówi

Zenek po chwili z głębokim przekonaniem.

Mama z drugiego pokoju woła na śniadanie. Czwórka dzieci spieszy ochoczo, a nad ich główkami przelatuje nieodstępny ich towarzysz - Klapsik.

IV

- Mleko? Znów na śniadanie mleko? Ja nie chcę!

Mamo, a dlaczego nie kawa albo kakao?

Pij, Romku, nie grymaś! Takie smaczne mleko z rogalikami.

Cenia je śniadanie z apetytem, choć jak zawsze bardzo powoli, Zenek trzyma swój kubeczek w obu rączkach i pije tak chciwie, że aż sapie, nawet dwuletnia Wandzia, siedząc na wysokim swym krzesełku, grzecznie zajada śniadanie pod troskliwą opieką mamusi, Romek jednak nie daje się namówić, grymasi, nie chce pić mleka.

Cóż to? Klapsik siedzi na brzeżku filiżanki i w najlepsze zabiera się do picia, przy czym kręci główką i cichutko mówi do Romka:

- Ach, ty grymaśniku! Takie pyszne mleko! Ileż to dzieci nie pije mleka na śniadanie! biedne, głodne dzieci. Pij, Romku, nie grymaś, nie martw mamusi! Jeszcze nie pijesz?... Ej, chłopcze, bo jak dobrze pójdzie, to dla ciebie nic nie zostanie.

Romek uważnie słucha tej przemowy i myśli sobie: - Zrobię tak, jak mi Klapsik radzi.

Po chwili filiżanka była pusta.

V

Dzieci się bawią. Cenia na krześle urządza pokoik dla swych laleczek i bawi się z Wandzią, a chłopcy tyle mają uciechy z nowym samochodzikiem, łamigłówką, bąkiem i koniem na biegunach.

Mama czyta, ale co chwila odrywa wzrok od książki, aby spojrzeć na kochaną swą dziatwę.

- Zdaje mi się, że ktoś dzwonił - rzekła mama - ciekawa jestem, kto to przyszedł. Idź, zobacz, Ceniu!

Panienka drobnymi kroczkami idzie do przedpokoju. Romek w wyczekującej postawie stoi we drzwiach.

- A nuż będą ciastka - przebiega myśl przez główkę chłopczyka. A Zenek zdradza pewien niepokój: nie lubi gości. Te powitania, ukłony, strasznie tego nie lubi. Tyle razy mama już mu tłumaczyła, że to brzydko być niegrzecznym dla gości. Malec przyrzekał poprawę, a gdy gość przyszedł, powtarzała się znów ta sama historia.

Tymczasem Cenia z wielką uprzejmością wprowadza do pokoju starszą panią, krewną tatusia. Mama z radością wita gościa. Romka spotkał zawód, bo ciastek nie było, ale - jak przystało na rozsądnego chłopca - nie pokazał tego po sobie, przywitał się bardzo grzecznie. Wandzia zrobiła milutki dyg, tylko Zenek, jak zawsze niegrzeczny, mama musi wstydzić się za niego.

Klapsik, spostrzegłszy zmieszanie i zawstydzenie chłopczyka, przychodzi mu z pomocą: staje pośrodku pokoju i składa przed tą panią ukłon, pełen wdzięku. Jakaż to nieodżałowana szkoda, że tego ukłonu nikt nie widzi. Nikt? Nie! Jest ktoś, co to widzi. Szare duże oczy Zenka, spod spuszczonych powiek, spotykają się z przenikliwym wzrokiem

Klapsika. - Będziesz dzikusem?...

Nie! dzikusem nie będę!...

Trwało to kilka sekund. Zenek rumieni się po same uszka, lecz śmiało podnosi główkę i kłania się tak samo, jak Klapsik.

Mama z uśmiechem patrzy na synka, nie mogąc pojąć, skąd taka zmiana, a pani serdecznie pocałowała go w główkę.

Zenek był z siebie bardzo zadowolony.

VI

Od jakiegoś czasu Klapsik czuje się nad wyraz szczęśliwy. Ciągle sobie podśpiewuje z wielkiej uciechy, uśmiecha się do dzieci i przygląda się im tak, jakby nie dowierzał własnym swym oczom. I rzeczywiście Klapsik ma się z czego cieszyć. Cenia zupełnie przestała się sprzeczać o byle co z braciszkiem, a zabawki jej znajdują się w wielkim porządku. Zenek bez żadnych grymasów co dzień myje się zimną wodą tak ochoczo, że wprawia w podziw mamę i Franię, a co najdziwniejsze, wprost nie do uwierzenia, - Zenek grzecznie z gośćmi się wita! Romek pije na śniadanie mleko i ani się skrzywi, a Wandzia, choć to jeszcze takie małe, wzoruje się już na starszym rodzeństwie i jest taka dobra, taka milutka, że wszyscy ją kochają.

Prawda, dzieci, że Klapsik ma się z czego cieszyć?!...

VII

Pewnego dnia Klapsik wstał wcześniej, niż zwykle. Dzieci spały jeszcze snem głębokim.

Cichutko przelatywał nad łóżeczkami, pochylał się nad główkami swych ulubieńców, szeptał im miłe słówka, a łezki, jak grad, leciały z jego ślicznych ocząt.

Ucałował złociste kędzierzawe włoski Wandzi, białe czółko Romka, różową buzię Zenka, swego faworyta, wreszcie siadł na krawędzi łóżeczka Ceni, uśmiechał się do niej przez łzy i mówił coś długo a serdecznie. Cenia pewno go usłyszała, bo otworzyła szafirowe swe oczka, rozszerzone ze zdziwienia, lecz nie widząc nikogo - zaczęła sobie przypominać, co mówił jej mały duszek, i - zasnęła.

Blady świt zaglądał już do okien.

- Czas mi w drogę, - szepnął Klapsik, raz jeszcze spojrzał na dzieci, a potem cichutko przeszedł przez pokoje, otworzył drzwi, wiodące z sieni na górę, a stamtąd przez okienko, umieszczone na dachu, wyfrunął i zniknął we mgle porannej. <\p>

VIII

Tego dnia wieczorem Cenia zapisała te słowa w swym dzienniczku: - Dziwny miałam dziś sen. Śniło mi się, że Klapsik siedział przy mym łóżeczku i płakał. Ogromnie się zdziwiłam i straszny żal mię ogarnął. Pytam go: - Klapsiku, czemu płaczesz? A on mi tak odpowiada: Muszę już odejść od was.

- Dlaczego? - Nie pytaj, Ceniu! Muszę. Dwa miesiące pracowałem wśród was. Jesteście dobre i grzeczne dzieci. Bądźcie takimi zawsze!... Tyś najstarsza, pamiętaj o młodszych. Lecę daleko. żegnajcie!...

Klapsik rozpłakał się tak głośno, że się obudziłam. Patrzę wkoło - Klapsika w pokoju już nie było.

Na koniec w dzienniczku Cenia napisała: - Teraz na pewno innym dzieciom Klapsik chce pomagać. Chyba wędruje tak od tysiąca lat, bo kocha wszystkie dzieci.



Paź

Królewno, może to już czas na mnie? - pytał złotowłosy paź, podnosząc chabrowe swe oczy ku promiennej, uśmiechniętej Wiośnie.

- Nie wiem. Skąd ja mogę wiedzieć? - mówiła królewna, głaszcząc złociste pukle włosów pazia. Braciszek twój jeszcze nie wrócił; zdaje się, że za siedem dni i siedem nocy tu będzie.

- Tak długo czekać! - westchnął paź i już oczka mgłą łez mu zachodziły, lecz że z natury był bardzo wesół i żywy, jak iskra, uśmiechnął się i zawołał:

- Wiem, co zrobię! Pobiegnę do dziadzi, zapytam!

I mały , śliczny pazik w lekkich podskokach przebiegł przez taras, a potem po krętych schodach, które wiodły z krużganka na wieżę, dostał się do komnaty, w której zazwyczaj przebywał staruszek czarodziej, zwany dziaduniem przez mieszkańców zamku. Zamku? jakiego zamku?

Otóż trzeba wam wiedzieć, miłe dzieci, że w dalekiej krainie stoi olbrzymi zamek, otoczony sosnowym borem.

Na dachu owego zamczyska urządzony jest prześliczny taras, pełen kwiatów, a wysoko nad mury zamkowe wznosi się wieża, która z czterech stron ma ogromne zegary. W tej wieży, na samym szczycie, znajduje się obszerna pracownia czarodzieja, który ma na imię Rok.

Oprócz Roku mieszkają w zamku cztery siostry królewny, piękne jak boginki, i dwunastu paziów.

Właśnie czarodziej przerzucał pożółkłe karty jakiejś starej księgi, gdy zadyszany paź ostrożnie uchylił drzwi, wsunął swą kędzierzawą główkę i zapytał nieśmiało:

- Dziadziu, może to już czas na mnie?

Rok oderwał od książki swe stare zmęczone, a mądre oczy i rzekł łagodnie:

- Chodź no tu, mój mały!

Pazik wszedł, jakby ociągając się, bo ta pracownia Roku przejmowała go zawsze niewytłumaczonym lękiem. Pełno tu było wielkich ksiąg, oprawionych w skórę, a zamykających się na klamry, które wyobrażały paszcze smoków przedpotopowych; odwieczne zegary gwarzyły tajemniczo a bezustannie, a ściany od góry do dołu zawieszone były tęczowymi kartami czarodziejskiego kalendarza.

- Niedługo już, mój mały, za sześć dni - rzekł staruszek i znów pogrążył się w zadumę.

- Dziękuję, dziaduniu, z całego serca i przepraszam, że przerwałem czytanie - mówił paź, całując rękę starca.

Paź zbiegł ze schodów, jak strzała, i aby podzielić się z królewną tą radosną wieścią, wszedł na taras.

Właśnie Wiosna haftowała pracowicie różnobarwne szatki; niedaleko niej, oparte o barierę tarasu, dwie siostry snuły różne plany na przyszłość, a Zima w olśniewająco-białym płaszczu, zawsze ponura i tęskna, obojętnie patrzyła w dal.

Z dziedzińca zamkowego rozległy się śmiechy rozbawionych dziesięciu paziów. Królewna Wiosna, ujrzawszy wchodzącego, rzekła:

- Chodź, mój sokole! Zobacz, co już szatek wyhaftowałam. Ustroją się w te stroje moje kwiatki. A teraz zaśpiewaj nam, wszak zbliża się dzień twego odlotu.

- Już niedługo, królewno, za sześć dni! Jak ja się cieszę! - szczebiotał paź, a potem wziął misterną lutnię z marmurowego stołu i zaśpiewał śliczną piosenkę słowiczym swym głosikiem.

..........

Nadszedł upragniony przez pazia dzień, gdyż w nocy wrócił jego braciszek, również paź, a teraz przyszła kolej na złotowłosego. O świcie Wiosna ustroiła go, jak umiała najpiękniej. Na wstążce z liści lilii zawiesiła mu na szyi złotą lirenkę, a w koszyczku dała mu mnóstwo różnobarwnych szatek, haftów i koronek. Wszyscy zgromadzili się przed zamkiem, nawet staruszek Rok tego dnia wyszedł ze swej pracowni, aby być obecnym na uroczystości odlotu pazia, ulubieńca wszystkich. I Zima rozchmurzyła białe swe posągowe czoło i uśmiechała się do pazia, a on wzruszony całował wszystkich, żegnał czule, obiecując za trzydzieści jeden dni i tyleż nocy wrócić na zamek.

Jedenastu paziów stanęło szeregiem i zaśpiewali pieśń pożegnalną ukochanemu swemu bratu. Tymczasem dał się słyszeć tętent kopyt końskich; oczy wszystkich zwróciły się w tę stronę: śnieżnobiały rumak, grzebiąc niespokojnie nóżką w piasku, stał już przed zamkiem. Nie było więc ani minuty do stracenia; trzeba się śpieszyć, bo rumak - Wicher czekać nie lubi.

Paź raz jeszcze przesłał pocałunek rączką, potem wskoczył lekko na grzbiet rumaka, i pomknęli w dal.

Zaledwie pazik stanął na ziemi, słonko przygrzewać mocniej zaczęło; konwalie w leśnych gęstwinach uderzyły z cicha w srebrne swe dzwonki i pączki bzów pękać zaczęły; dzieci, ciesząc się słonkiem i kwiatami, bawiły się ochoczo i śpiewały; ptaszki świergotały radośniej; o zmroku żabki w stawach i błotach rechotały ucieszone: koaks. koaks., a w brzozowym gaiku nocą słowik śpiewał tak ślicznie, tak cudnie!...

........

A gdy minęło trzydzieści jeden dni i tyleż nocy promienny paź - maj na śnieżno-białym rumaku wrócił do zamku.



Podróż

Pod strzechą stodoły w dżdżysty wieczór jesienny cztery zziębnięte wróbelki tulą się do siebie, a wkrótce małe dziobki chowają się pod skrzydełka, i ptaszyny zasypiają. Lecz jeden z wróbelków jednak zasnąć nie może. Otwartymi szeroko oczkami patrzy przed siebie i widzi, jak drzewami wstrząsa wiatr, jak zwiędłe liście smutnie lecą i wpadają w błoto, a deszcz pada. Taki drobny dokuczliwy deszcz jesienny.

- Nie!... myśli ptaszek, - ja tu nie zostanę na zimę. Jutro jaskółki polecą do ciepłych krajów, i ja polecę z nimi. Dlaczego miałbym nie polecieć, ja - taki młody i silny! Dopiero to będę opowiadał wróblom, co widziałem, gdy wrócę z jaskółkami znów na wiosnę. A zobaczę takie dziwy, o jakich im się nawet nie śniło. Jutro. Żeby to już było jutro!...

Ja bym tu - pod strzechą - miał ziębnąć, a może zmarznąć, umrzeć z głodu. O, nie! Polecę, polecę!...

Wiatr szumi żałośnie w polu, a deszcz wciąż pada, taki zimny dokuczliwy deszcz. A wróbelek nie śpi, czarnymi oczkami patrzy w ciemną przestrzeń i marzy o dalekich krajach.

. . . . . . . . . . . .

Wysoko w powietrzu widać długi czarny łańcuch: to jaskółki lecą na południe. Dzień pogodny, cichy, słonko przygrzewa, tylko kałuże na drogach świadczą o wczorajszej ulewie. Lecz jaskółki czują, że to już ostatnie cieplejsze dni, że niedługo nadejdzie przejmujące zimno, dokuczliwa słota, świszczące wichury, zabraknie pożywienia, więc lecą zgodnie, całą gromadą, daleko - na południe. A z nimi leci i nasz wróbelek.

Jaskółki trochę dziwiły się tej podróży, lecz chętnie przyjęły go do swego grona.

A śmiały podróżnik leciał z taką ochotą, czuł w sobie tyle sił, tyle odwagi.

Leciały ptaki długo. Minęły ciche polskie wioski, szarą Wisłę, a teraz lecą nad jakimś obcym krajem. Jaki to piękny kraj! Bogate miasta, wysokie góry, ogromne pastwiska, a wszędzie zielono, ciepło. Wróbelek patrzy z ciekawością, lecz nie ma czasu rozglądać się dokoła, bo trzeba lecieć.

- Jak to dobrze, że wybrałem się w tę podróż - pomyślał.

Lecz niedługo potem poczuł ogromne zmęczenie, a zarazem tęsknotę za stodółką, za tym podwórzem, gdzie się wychował. Coś go zabolało w małym serduszku. Ależ nie! On nie tęskni! Przecież na wiosnę wróci do Polski!...

I znowu nabrał otuchy i leciał dalej.

Przyleciały ptaki nad morze. Po odpoczynku lecą dalej. Już niedługo - w ciągu paru godzin przebędą morze - i już kres podróży. Wróbelek jest w zachwycie. Ogromne szumiące morze, a nad nim jasny błękit nieba, po którym, jak wielkie białe żagle, płyną lekko obłoki, a na falach okręty, a wkoło taka cisza, taka jasność słoneczna.

Lecą jaskółki, lecz wróbelek czuje nagle, że już za nimi podążyć nie może. Skrzydełka mu mdleją; dziobek otwiera, bo tchu mu brak; oczka mgłą zachodzą.

Ostatnim wysiłkiem skrzydeł leci dalej. A bezmiar morza strasznym lękiem przejmuje ptaszynę.

O, żeby tam być, tam - wśród swoich, pod strzechą!

Przerażony wróbelek widzi, jak łańcuch jaskółek ginie mu z oczu. Chce lecieć - nie może, na próżno trzepocze skrzydełkami. A słońce świeci i tak grzeje. I pomyślał wróbelek, że i nad Polską ono świeci, chociaż mniej jasne i mniej ciepłe, lecz za to, jakież to słonko drogie, tam - daleko, w kraju.

- Nie wrócę!... szepcze wróbelek. Serduszko bije mu młotem, skrzydełka tak bolą, i omdlałe ptaszę pada w głębokie szumiące morze.

. . . . . . . . . . . .

Wstał blady świt. Wróbelek oczka otwiera i - co to?...

Więc on nie leciał do ciepłych krajów? Więc on nie zginął w morzu? Ach, jak to dobrze! Jakiż on szczęśliwy, że jest pod tą strzechą, wśród braci, w ten jesienny szary dzień. O, nie porzuci wróbelek nigdy swej kochanej ziemi!

A że idzie zima - więc cóż z tego? Wszak dobre dzieci nie pozwolą mu zginąć z głodu.



W chatce gajowego

"Byłem chorym, a nawiedziliście Mnie".
słowa Pana Jezusa

Jest cudne jesienne popołudnie. Promienie słońca wyzłacają cały bór. Wąską leśną ścieżką śpieszy trzynastoletnia dziewczynka. Jest w lekkiej różowej sukience; biały szal okrywa wysmukłą jej postać; zielona jej wstążka wiąże dwa długie, jasne warkocze. Przez rękę przewieszony ma koszyczek, przykryty serwetką, a z dłoni wychyla się bukiecik ostatnich jesiennych kwiatów.

Z za drzew gęstwiny pod lasem wyłania się mała, kryta słomą, chatka, otoczona niskim płotkiem. Poza chatką stoi stodółka i obórka pod jednym dachem. W chatce tej mieszka stary gajowy, chory Maciej Dąb.

Dziewczynka otwiera furtkę: wydeptana dróżka prowadzi do samych drzwi, teraz przymkniętych. Basia cichutko wsunęła się do izby. Była to nieduża, niska, lecz schludna izdebka. Drobne szybki małego okienka, zasłoniętego do połowy białą firaneczką, lśniły się w promieniach słońca. Opodal okna stał stolik, mając po obu stronach krzesełka. Pod ścianą, na drewnianym łóżku, pod zielonym w czerwone pasy kilimkiem, leżał chory. Po przeciwległej ścianie na kuferku siedział Janek, sierota, wychowanek Macieja, ogromnie przywiązany do swego dziadka. Niedaleko drzwi czernił się komin z okapem. Cicho było w izbie. Chory spał, a Janek czytał "Starą baśń" Józefa Kraszewskiego.

Usłyszawszy skrzyp drzwi, chłopiec wstał, ukłonił się panience i rzekł nieśmiało:

- Dziękuję bardzo pannie Basi za odwiedziny.

- A co u was słychać? - zapytała Basia półgłosem.

- Trochę jakby lepiej, proszę panienki. Doktór, co go to panienka przywieźć kazała, mówił, że może dziadek wyzdrowieje, kazał tylko chorego dobrze odżywiać. A tu nie ma czym, i zresztą nie ma komu coś lepszego ugotować. A tak mi dziadka żal, tak żal!...

- Nie martw się, Jaśku, poradzimy na to. Już ja tym się zajmę. O, i mnie żal Macieja! To mój dobry przyjaciel. Wszak on mi życie uratował. Słyszałeś zresztą o tym - -

- Tak, wiem o tym: panienkę na wpół żywą wydobył z rzeki.

Tymczasem Basia zdjęła serwetkę z koszyczka: - Przyniosłam dla was trochę pożywienia.

Był tam w garnuszku rosół, paczka herbaty, cukier, cytryna, miód w kubeczku i placek.

Janek pocałował aksamitną rączkę Basi.

- Że też to panienka sama się trudziła.

- Widzisz, Janku, mama chciała przysłać Marcinową, lecz ja tak prosiłam, mnie tak miło usłużyć samej mojemu dobroczyńcy Maciejowi. A przecież do was od dworu niedaleko, a ja las tak znam.

Chory z cicha westchnął.

- Janku, kto tu jest w izbie? wyszeptał.

- To panienka ze dworu, dziadku. Przyniosła wam dużo smacznych rzeczy. Zaraz rosół zagrzeję, napijecie się, dziaduniu.

- Basia! moja dobra panieneczka! - mówił gajowy, patrząc z miłością na dziewczynkę, która, usiadłszy na krzesełku, wypytywała chorego troskliwie o zdrowie, pocieszając go i dodając mu otuchy.

Zaraz weselej zrobiło się w izdebce. Janek zręcznie rozpalił ogień. Drobne sosnowe drewka płonęły raźno. W garnuszku grzał się rosół.

- I kwiatki mi Basia przyniosła - mój ty kwiatuszku! Jasiu, włóż je do kubka z wodą, bo mi zwiędną,

- Dobrze dziadku! odparł chłopiec, nalewając rosół na talerz.

Basia wstała, zabierając się do odejścia.

- Niech no Basieńka do mnie zajrzy, - prosił chory, - jeszcze choć raz!

- Ależ, panie Macieju, ja do was często przychodzić będę, dopóki nie wyzdrowiejecie. Muszę was ratować. O, ja pamiętam i nie zapomnę, że Maciej Dąb życie mi ocalił.

- Sześć latek panna Basia wtedy miała.

- Janku, wpadnij jutro do dworu, wybierzesz sobie znów jakąś książkę z mojej biblioteczki i weźmiesz koszyczek z żywnością, - rzekła Basia.

- O, panieneczko, niech ci Bóg za dobroć zapłaci, bo ja - stary i biedny - nie mam czym, tylko sercem.

- Nie dziękujcie, panie Macieju, doprawdy, nie ma za co. Bądźcie zdrowi i zostańcie z Bogiem.

Promienie zachodzącego słońca tymczasem wyzłacać zaczęły bielone ściany, szereg obrazów świętych z zeschłą palmą pośrodku, a potem ześlizgnęły się na siwą głowę chorego i na jasną główkę Basi i zdawały się rozsiewać spokój i zdrowie.



Wśród żytnich snopów

Na przeczysty lazur nieba wypłynął bielutki sierp księżyca, taki delikatny, jakby z opłatka wykrojony. Na polu praca dobiega do końca. Z daleka widać, jak ogromny, napełniony żytnimi snopami wóz wjeżdża w otwarte szeroko wierzeje stodoły. A oto tam - bliżej na drogę skręca powoli drugi wóz, uginając się prawie pod swym drogocennym ciężarem. A na polu stoi jeszcze jeden. I właśnie Franek układa snopy, podawane mu przez Jóźka. Franek zgrzany zsunął kapelusz z czoła i uwija się raźno z robotą. Tatuś pojechał konno za wozami do stodoły, a dzieci zostały jeszcze na polu. Wrócą do domu z ostatnim wozem żyta.

Na wóz wgramolił się mały Mietek i spoza snopów nic dojrzeć nie może.

- Hej, hej! gdzie wy jesteście? - woła.

- Tu! Tutaj pod snopami! - odkrzyknęły mu z daleka siostrzyczki.

- Daleko jeszcze do nich? - zapytał chłopczyk Franka.

- O, nie! Już blisko. Ale teraz nie schodź z wozu, bo potem trudno będzie wejść - mówi Franek.

- Nie zejdę, Franku, bo ja właśnie chcę na wozie wjechać do stodoły.

- Józiek! prędzej! Woła Franek.

Do dzieci, siedzących pod snopami, przybiegła zdyszana Basia, która ani chwili nie usiedzi spokojnie, zawsze ma coś do roboty.

Teraz z pobliskiej łąki przyniosła garść koniczyny dla kasztanków, które z wielkim apetytem zajadają ten przysmak. Przed chwilą pęk chabrów i maków narwała z łanu pszenicy dla cioci, do której na letni odpoczynek, jako bardzo wątłe dziecko, przyjechała z mamusią z Warszawy.

- Basiu, nie biegaj tak, bo się zaziębisz, - upomina Irusia, która, mając otwartą książkę na kolanach, na chwilę przestała czytać.

- Zaziębić się? Na taki upał? Chyba żartujesz.

- A tak, tak! Zgrzejesz się, napijesz się wody, i -

- I zaraz katar, kaszel, chrypka. Prawda? Właśnie, że nie, Irusiu! Wody się nie napiję, a zresztą taka jestem teraz zdrowa.

Do rozmowy dziewczątek nie wtrąca się wcale dwunastoletnia Madzia. Zapatrzyła się Madzia w dal i zamyśliła.

- O czym tak myślisz, Madziu? - zapytała Basia, lecz nie miała cierpliwości poczekać na odpowiedź i pobiegła do wozu, który co pewien czas posuwał się powoli, zabierając pozostałe snopy.

Irusia, amatorka bajek, pogrążyła się znów w czytaniu Andersena, a Madzia patrzy w dal. Tak ślicznie! tak cudnie! Na zachodzie lśnią różnobarwne wstęgi. A na przeciwległej stronie bieli się sierp księżyca. Taki cudny, bieluteńki!... Tam w dali czerni się bór sosnowy. Chciałoby się patrzeć, patrzeć długo na te czary.

Tymczasem wóz dojeżdża do snopów, pod którymi właśnie siedziały dziewczynki. Z zadumy obudził Madzię głos Jóźka:

- Panienko, czas do domu! Zaraz skończymy.

Irusia położyła książkę na rżysku i chce pomagać Jóźkowi, ale snopy takie ciężkie.

- Iruśka! Nie dźwigaj snopów, nie na twoje siły - mówi Madzia, która stojąc opodal, łuska kłosy i białymi ząbkami gryzie smaczne ziarnka.

Irusia bierze więc z powrotem swą książkę, a Franek z wozu woła: - Ruszamy!

Kasztanki ruszyły, idą wolno, ostrożnie. Irusia - idąc - kończy jeszcze ostatni rozdział bajki, a Basia i Miecio jadą na wozie. Józiek śmieje się z nich, że siedzą tak wysoko, jak bocianięta w gnieździe.

Madzia, patrząc na wóz, który właśnie ją wymijał, a kłosy musnęły ją po różowej twarzyczce, szepnęła:

- Chleb pachnie.

A Irusia, usłyszawszy słowa siostry, rzekła:

- O, tak! Dobrze powiedziałaś, Madziu! Chlebek pachnie, nasz drogi, kochany, z naszego pola chleb.

I czerwonymi, jak maki, ustkami zaczęła całować kłosy.



Co się Zosi śniło?

Zosia jest leniuszkiem: nie chce zająć się żadną robotą. Zosieńka zje kromkę chleba, wypije szklankę mleka, siądzie sobie w oknie i będzie patrzeć, patrzeć. Deszcz pada, wiatr szumi po lasach i polach, a krople deszczu spływają po szybach. Kasztany przed chatą trzepocą gałęźmi, zrzucając ostatnie zeschłe liście. Zosieńka patrzy.

Po błotnistej drodze jedzie wóz, pełen drzewa. Koń ze schyloną głową ciągnie zmęczony; koła, oblepione błotem, toczą się wolno i ciężko, a obok wozu idzie woźnica.

Otula się lichą sukmaną i czapkę nasuwa na czoło.

- Jak mu się chce w taką pogodę wieźć drzewo, - myśli Zosia.

Pracuje. przemknęła nagle inna myśl przez główkę dziewczynki.

Ha, niech pracuje, lecz ona, Zosia, pracować nie będzie, tylko będzie patrzyła przez te zmętniałe szybki na krople deszczu., na błoto, na szumiące kasztany.

Wóz przejechał, a teraz przez tę błotnistą drogę biegnie mały chłopiec z koszyczkiem w ręce: pewno biegnie do sklepu, a sklep daleko, na końcu wsi. A sukmankę ma ten chłopiec, jak to mówią, wiatrem podszytą. Że też mu się chciało w taką niepogodę iść do sklepu!...

- Pracuje. - przemknęło znów przez główkę Zosi.

Wiatr huczy, szumi, a krople deszczu ciągle spływają po szybach.

- Czy te krople też pracują? - myśli Zosia.

Chyba nie, a może.

Zosieńce nie chce się dłużej myśleć nad tym. Zresztą od długiego myślenia może głowa rozboleć.

Przed chatę wybiegł pies - wierny, czarny Kruczek. Obiega wszystkie kąty, wymyka się furtką na gościniec, szczeka, znów wraca na podwórze - pilnuje domu.

Zosia myśli: - Niemądry pies! W taką słotę biegać po podwórzu. Ot, spałby lepiej sobie w budzie.

- Pracuje. - szybko, jak błyskawica, przebiegła myśl przez senną główkę Zosi.

Jak długo mama nie wraca! Babcia zasłabła, więc mama poszła ją odwiedzić. Tatuś wozi deski z tartaku na stację i wróci dopiero wieczorem.

A Zosieńce nudno samej, a nudno, bo nie ma ochoty zająć się jaką robotą. Zosia ociężale wstaje od okna i siada na ławeczce, stojącej obok pieca. A powieki jej tak ciążą i kleją się do snu. Zosia przeciera oczy. Nie! ona zasnąć nie może. Musi czekać na rodziców. Trzeba nawet będzie dziś jeszcze pomóc mamie troszkę w gospodarstwie. Zosia na tę myśl skrzywiła się niechętnie. Co to? oczy się jej ciągle zamykają. Nie, nie! przecież nie zaśnie!...

- - - - - - - - - - - - -

Nagle Zosia widzi, że na stole dzieją się niezwykłe rzeczy. Oto szklanka po mleku poruszyła się i rzekła do brudnej miseczki:

- Jakaż ta Zosia leniwa! Gospodyni wychodząc kazała jej nas wszystkie pomyć i postawić w szafce, a ona - ta Zosia - próżnuje.

- Patrzcie! Ona już śpi - szczęknęły łyżki.

- Musimy same wziąć się do pracy, - mówi miseczka, bo chyba nie doczekamy się, żeby nas Zosia umyła i sprzątnęła ze stołu.

I oto na stół przywędrowała duża miska pełna wody. Szklanki, miseczki, dwa kubki, kilka talerzy myją się, aż miło, łyżki pluszczą się w wodzie, i wreszcie całe to towarzystwo wychodzi czyste, rześkie z tej kąpieli i starannie wyciera się ściereczką.

- Co tu śmieci na podłodze - odezwała się z kąta miotła, - że też to Zosi nie przyjdzie na myśl, aby izbę zamieść.

I miotła, niewiele myśląc, zaczęła raźno zamiatać.

- Zosia jeszcze na jutro lekcji nie umie, - zatrzepotały kartkami dwie książki, leżące na małym stoliczku, na którym pośród książek i zeszytów ogromny był nieład.

- Widocznie już dziś Zosia uczyć się nie będzie.

I książki zaczęły sobie wygładzać kartki, odwijać rogi, a potem porządnie ułożyły się w niedomkniętej szufladzie, która sama zasunęła się za nimi.

Zosia patrzy pełna podziwu, a nie może ani przemówić, ani się poruszyć.

- - - - - - - - - - - - -

Nagle - głośne szczekanie Kruczka obudziło Zosię. Dziewczynka przeciera oczy i widzi; śmiecie na podłodze, porozrzucane książki na stoliku, nie pomyte naczynia po obiedzie.

Żwawo zrywa się Zosia z ławeczki i ochoczo zabiera się do pracy. Jakże teraz miło spojrzeć dokoła! Jaki ład i porządek w izdebce! Zosia zapala lampkę, bo już zupełnie się ściemniło.

A oto słychać szczekanie Kruczka, a po chwili znajome pukanie do drzwi: to kochana mama wraca.